Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/304

Ta strona została przepisana.

nął pod sklepienie, zatracał się w ciemnych jamach kaplic nawy, lub roztrącał o kolumny i łuki wyzyskujące niewyraźnie, białawo z ciemności. Plamka światła lampki wieczystej, wisząca w przestrzeni, smutna była jak gwiazda samotna, zabłąkana na firmamencie bezksiężycowym, zasnutym czarnymi zwałami chmur.
Kościelny powiadomiony o wszystkiem oczekiwał nas w zakrystyi. Resztki świec dopalające się w wysokich lichtarzach mosiężnych, oświecały katafalkowem światłem salkę, wyłożoną w szachownicę czarnym i białym kamieniem, szereg szafek o lśniących szybach i stojący wgłębi, mały konfesyonał, którego gzymsy połyskiwały ponad fałdami firanek z zielonej materyi. Dławiła nas w gardle ostra woń stopionego wosku zmieszana z wonią kadzidła.
— Spieszmy się! — rzekł stryj do kościelnego, który się przed nim skłonił z uszanowaniem.
Był to mały człowieczek, blady, tłusty, ubrany z wyszukaną czystością, włosy miał długie, czarne, przylegające do skroni, a minę dyskretnie szelmowską, jaką mają zwykle braciszki zakonne. Z zawodu cukiernik, był wielkim znawcą plotek miejskich, podatków, handlu i spraw Kościoła. W ważnych okazyach sługiwał do stołu u proboszcza. Punktualny, drobnostkowy, znający na palcach wszystkie arkana sakramentów, Baptysta Coudray był kościelnym dystyngowanym, tak dystyngowa-