Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/314

Ta strona została przepisana.

ludzi ze spojrzeniem błędnem, opuszczonemi lękami i otwartą, szeroko gębą.
Ojciec czekał na nas na drodze.
— Dobry wieczór Julku! — rzekł zbliżając się do brata z wyciągniętą ręką.
— Dobry wieczór!... To ty?
— Tak... właśnie wychodziłem z tego domu... Poznałem cię... Już późno... tyś chory... Czy chcesz wsiąść ze mną na bryczkę?
— Dobrze... dobrze! — odparł stryj.
— A cyboryum? Miałeś przecież wiatyk przed chwilą zdaje mi się.
— Tak, tak... ha... zostawiłem go gdzieś!... Mniejsza z tem, Baptysta sobie z tem jakoś poradzi...
Wsiedliśmy we trzech do kabryoletu. Ale zaraz stryj począł dyszeć.
— Cierpisz? — spytał ojciec.
— Tak, tak... dławi mnie!... tu... dław i! Duszę... się... Spotniały jestem... dreszcz mną w strząsa!...
Ojciec okrył go pledem, wyjął z kieszeni małą flaszeczkę z amoniakalną solą i dał mu powąchać.
— I czemuż nie chcesz mnie widzieć? — rzekł z serdecznym wyrzutem. — Pielęgnowałbym cię... wyleczył... cóż u licha mój Julku... czyż nie jestem twoim bratem?... Przecież nie uczyniłem ci nigdy nic złego?