Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Matka nalegała słowami tkliwemi, pieszczotliwym głosem, błagalnemi spojrzeniami.
— Pobędzie tu ledwo kilka minut... minutkę... no, pozwól...
Stryj wydał okrzyk wściekłości.
— Wynoś się precz!... Wynoś się... ty...!
Chwycił rękę matki i ugryzł ją strasznie w wielki palec.
— O czemuż nie jestem wściekły przeklęta babo! — wrzasnął — Cóż za roskosz sprawiłoby mi zarazić cię stara harpio i wydać na śmierć straszliwą!...
Tymczasem proboszcz Blanchard uchylił drzwi i wetknął do pokoju swą czerwoną, połyskującą od potu głowę. Stryj dostrzegł go, odwrócił się do muru i leżał nieporuszony. Niepodobieństwem było wydostać z niego słowa. Na pytania proboszcza nie odpowiadał i leżał bez ruchu, ponury, ze ściśniętemi zębami, zaczerwienionemi silnie policzkami i wzrokiem utkwionym w deseń obicia. Tylko palce jego rąk kurczyły się nerwowo i mięły kołdrę. Słyszałem jak serce głośno i prędko tłucze się w jego piersi i zęby zgrzytają. Proboszcz, zwątpiwszy we wszystko, podniósł obie ręce do sufitu i wreszcie wyszedł z pokoju wraz z matką, szepcząc słowa oburzenia.
— Czy chcesz stryju, bym czytał dalej? — spytałem trochę zawstydzony, że nie dotrzymałem obietnicy i przekonany, że w ten sposób zatrę wrażenie przykrej sceny.