Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/332

Ta strona została przepisana.

szelestem w pokoju. Ile razy wychodził stamtąd ojciec, lub matka, natykali się na niego. Stał przed drzwiami z wytrzeszczonemi oczyma i podejrzliwem spojrzeniem śledził ich ruchy.
— I cóż, coraz gorzej?
— Tak, coraz gorzej!
— Ach... wiecie moi państwo... trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci?
Każdego ranka »kwoka« przynosiła mu butelkę wina owocowego, chleb trzyfuntowy i kawał zimnego mięsa. Jadł w bibliotece, spał tam także rozparty w wielkim fotelu stryja, budząc się co godzina, by podejść do drzwi i zdać sobie sprawę z postępów choroby. Jednego wieczora posprzeczał się z matką. Zaczęło się to szeptem, ale stawało coraz głośniejsze, wreszcie skończyło awanturą z okrzykami gniewu i pogróżkami. Kapitan zaczął jak zawsze:
— Wiecie moi państwo, trzebaby wszędzie pokłaść pieczęci!
A matka zniecierpliwiona tym ciągle powtarzanym frazesem, odparła:
— Cóż to właściwie pana obchodzi?... Przedewszystkiem nie wiem, co pan tu masz do czynienia?
— Co mam do czynienia... kroćset tysięcy? Co? Oto muszę pilnować, byście nie kradli i nie przenosili rzeczy do siebie.
— My?... Ja? To pan plądrujesz po szufladach!