Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/334

Ta strona została przepisana.

Pewnej niedzieli rano, pamiętam, oboje rodzice udali się do Viantais na poranną mszę. Ja i Magda zostaliśmy przy stryju. Od tygodnia nie przychodził do przytomności chyba na chwilę, ale momenty te szybko mijały. I w owych chwilach, kiedy umysł jego, szarpany szponami gorączki, przychodził do równowagi, strasznem było słuchać, jak mówił:
— Jakiżem szczęśliwy... jakiżem szczęśliwy, że mogę umierać w spokoju!... Co za roskosz wpływać tak na kołyszące się lekko fale morza bieli promiennej... drogie dziecko... czemuż mi teraz nigdy nie czytasz?... To sprowadza sny cudowne, to odpędza gorączkę... Przeczytaj mi coś z Lukrecyusza!...
Szał jego czasu owych okropnych nocy często przybierał formy erotyczne wyuzdania płciowego, dochodzącego do ostatnich granic. Podobnie, jak dawniej, gdy chorował na tyfus, wymawiał obrzydliwe słowa i dopuszczał się wstrętnych czynów. W owych chwilach matka nie miała odwagi zbliżyć się do łóżka, obawiając się nieprzewidzianej napaści, bezwstydnego uścisku, z którego raz z trudem niemałym ledwie się wydarła. Stryj objął ją w pół, przyciągnął gwałtownie do siebie, aż poczuła na ustach oddech zatruty i palący żar gorączki.
Ledwie pół godziny siedzieliśmy sami w pokoju tej niedzieli, gdy nagle stryj zrzucił z siebie kołdrę, stanął w pozycyi nieprzyzwoitej, a potem ni-