Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/337

Ta strona została przepisana.

Debraya, który jednak ni słowa do mnie przez cały czas nie przemówił. Chodził z końca w koniec wąskiej sionki, z rękami założonemi na plecy, zamyślony i zły, oburzony niezawodnie tem, że agonia przeciąga się poza wszelkie możliwe granice. Był znużony i brudny. Zazwyczaj lubił czystość, teraz ubranie miał pokryte pyłem, długą zmierzwioną brodę i czarny fular na kształt postronka skręcony i zawiązany na szyi. Czasem wchodził do biblioteki i słyszałem jak macał książki, potem wracał, siadał we wielkim fotelu i mruczał pod wąsem słowa, których nie rozumiałem.
A w pokoju ataki następowały po sobie coraz szybciej... i coraz były gwałtowniejsze. Poprzez drzwi dolatywały mnie okrzyki dzikie, zdławione, charczenie, jęki, czasem też odgłosy walki, trzask łóżka, skrzyp mebli, coś niejasnego, przeraźnego, co mi nasuwało przypuszczenie morderstwa. Od czasu do czasu słyszałem, jak ojciec prosił:
— Drogi Julku uspokój się... proszę cię uspokój się!
Czasem krzyczał stryj:
— Chodź tu!... Ach ladacznica... niech ją wychłostają!
Proboszcz Blanchard przybiegł, pobył pół godziny i wyszedł w towarzystwie matki. Matka szeptała:
— To straszne!... to straszne! Już nie poznaje nikogo.