powtarzane uwagi. Oburzała się moja dusza za tyle niesprawiedliwości. Ale cóż było robić? Gdybym nawet użalił się, niktby mi nie uwierzył... ukaranoby mnie niezawodnie i na tem by się skończyło.
Codziennie, z wyjątkiem czwartków Robinowie przychodzili do nas wieczorem. Matka moja i pani Robin brały do ręki robotę i rozmawiały o sprawach gospodarskich... lamentowały, że mięso ciągle drożeje...
A chleb... już niema nań teraz taksy!... To nikczemność!... Naturalnie, nic dziwnego, że na grzbiecie piekarki pani Chaumier widzimy szal na jaki nawet żadną z nas nie stać!... Mój Boże!... i to za nasze pieniądze! To słowo: pieniądze... pojawiało się ciągle na jej ustach i drażniło mnie jakby jakiś cyniczny wyraz.
Ojciec mój z panem Robin grali w pikieta. Obaj poważni byli, zamyśleni i w ciszy głębokiej a wrogiej, knuli wzajem na siebie spiski ważąc śmiertelne ciosy, licząc lewy. Czasem rozmawiali o polityce, wzdrygając się na wspomnienie krwawego roku 1848, rozpływając się nad geniuszem i zasługami pana de la Gueromiere i przyrównując Juliusza Favra do Marata.
— Gaz przyjechał na gozpgawę do Bayeux — mówił pan Robin. — Ach mój dgogi przyjacielu, mówię ci, to stgaszny człowiet!... fogmalnie stgaszny!
Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/38
Ta strona została przepisana.