Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/73

Ta strona została przepisana.

mury forteczne, w wyobraźni przechodniów stał się przybytkiem strasznych tajemnic. Od kiedy bowiem czarny cień zawisł na balkonie, w pałacu biskupim, dotąd cichym, spokojnym, zaśnionym zapanowała gorączkowa czynność i niepokój. Kotłowało i wrzało wśród starych, poczerniałych murów kamiennych, które rezydencyę biskupa czyniły podobną do ponurego, opuszczonego zamczyska. Wichr stamtąd powiał gniewny i zajadły po całym obszarze dyecezyi, wstrząsając małemi wiejskiemi probostwami, wyganiając z nich spokój i ciszę. Rozwielmożniło się donosicielstwo, każdy czuł się zagrożonym, szpiegowanym zdradzanym. Przez cały dzień przez skrzypiącą bramę biskupstwa wpadały i wybiegały z szelestem fałdów sutanny, a wzdłuż dróg, pod płotami snuły się drżące, schylone postaci księży i kleryków, widniały po korne figury winowajców wyglądających jak biedne szczute zwierzęta.
Z samego zdziwienia, sam odźwierny, znany z pełnej słodyczy usłużności i obyczajów pokojowych, który informował dawniej przybywających z miną, jakby odprawiał mszę, nabrał teraz hardych nawyczek psa łańcuchowego i pokazywał zęby.
— Phi!... — mówił mrukliwie i niechętnie — z księdzem sekretarzem widzieć się trudno... jest zajęty... Phi... zresztą... zresztą proszę się zwrócić do kamerdynera.. Co? Jakto nie?... Jestem por-