gdy u nas, w tłumie spieszących do świątyń, kobiety i dzieci przeważają, tu przeciwnie, mężczyźni są w większej liczbie. Nie wstyd im, że każdy trzyma książkę od nabożeństwa w ręku, że każdy ma minę pobożną i skruszoną, że każdy idzie złożyć hołd Bogu. Wszyscy, których cały tydzień przykuwał do ciężkiej pracy w domach, w Niedzielę przed kościołami są, wszyscy chcą pomodlić się w świątyni do tego, który ich z nicości wczoraj powołał, i jutro w nicość wtrącić, gdy zechce, może.
Ale oto na zegarze bije jedenasta, drzwi świątyni otwierają się na roścież! Fala znajdująca się na ulicy, porusza się w jedną stronę, każdy powoli, bez tłoczenia się przez drugiego, skierowywa się po schodach do drzwi, a za chwilę, na High-street głucho i cicho, znak oczywisty, że nabożeństwo odbywa się w kościele.
Wiernych w kościele dużo, bardzo dużo. Olbrzymia świątynia zapełniona jest niemal po brzegi. Każdy siedzi na ławce, twarzą do kazalnic, przed każdym leżą drukowane psalmy.
Na kazalnicach ukazują się dwaj duchowni. Ubrani w długie czarne surduty z białemi wyłogami i obszywkami z tyłu, sadowią się oni naprzeciwko siebie i czas jakiś pogrążają w milczeniu. Wszyscy milczą, i myślą tylko powtarzają słowa wzniosłej modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...“
Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —