się porówna bieg angielskiego zwyczajnego train’u z tem, co my w domu pospolicie kuryerem nazywamy, uczuwa się tak kolosalną na korzyść pierwszego różnicę, iż bieg drugiego niemal żółwim chodem się wydaje. Zwłaszcza też te nasze długie przystanki na pośrednich stacyach, nieznane są wcale Anglikom, pociąg przelatuje pośrednie miejscowości z szybkością, z jaką bieży u nas po zwyczajnej drodze, i tylko parę tu razy w ciągu przeszło dwugodzinnej jazdy, przystaje i to na krótko, cel jego bowiem polega na tem, aby przybywającego ze stałego lądu, jak najprędzej wysadzić w sercu Anglii. I cel ten osiągnięty jest z zegarkową ścisłością. Około godziny 10 znajduję się już w moim „Kayser Royal“ hotelu na Blackfriars, i z okien mojego nowego pied à terre posyłam pierwsze powitanie i pierwszą „dobranoc“ Londynowi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ktoś, co się kiedyś znalazł w stolicy Anglii i przeszedł po Strandzie i po Fleet-street w City, nazwał te ulice i tę dzielnicę Londynu niezwykle olbrzymiem mrowiskiem. Porównanie trafne. Jak w mrowisku bowiem, od rana do późnej nocy, wre życie i działalność gorączkowa, tak tu w tem sercu Londynu, gdzie okiem rzucisz, wszędzie ruch, tłumy pieszych i konnych. Wychodzę z mojego hotelu i ustawiam się na rogu