Pięknie zarysowywał się na niebie poranek, kiedym wsiadał na ulicy Princes street do wielkiego otwartego omnibusu, mającego mnie powieść do Roslin. Po kilku dniach zimnych i dżdżystych, słońce wesoło weszło na firmamencie, gęste chmury, zalegające niebo, pierzchły, nie pozostawiwszy po sobie śladu, wszystko zapowiadało dzień pogodny i czysty. Postanowiłem więc skorzystać z tego, i zanim puszczę się w głąb Szkocyi, zobaczyć inny drogocenny okaz szkockiego budownictwa, słynną kaplicę w Roslin. A że podobnych mnie było więcej, przeto w licznej bardzo kompanii, drogą południową, opuściłem Edynburg, kierując się w strony mniej może od kraju Waltera Scotta romantyczne, niemniej przeto ciekawe od niego.
Droga do Roslin, nie przedstawia nic szczególnego. Środkiem płaszczyzny, mało zadrzewionej i bezwodnej, ciągnie się szosa równa i gładka, jak stół. Jużto wogóle drogi bite w Szkocyi, uderzają doskonałością i w niczem nie przypominają szos naszych. Pomimo gruntu nie wszędzie równego, jak u nas, są one wszędzie proste i gładkie, to też jedzie się po nich szybko i równo, jak po stole. A choć do każdego niemal znaczniejszego punktu w tym kraju, dociera kolej żelazna, przerzynająca Szkocyę w najprzeróżniejszych kierunkach, przecież dzięki wybornym szosom, tam, gdzie jej nie ma, nie
Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.
— 203 —