Strona:Odgłosy Szkocyi.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.
—   92   —

zapada w cichą i słodką drzemkę, gdy księżyc na widnokręgu z za chmur wyłoni martwe oblicze. Powtarzam, widok ztąd nieporównany, i kto chce dokładnie się przyjrzeć całej krasie Edynburga, ztąd rzeczywiście, winien się mu o różnych porach dnia bacznie przyglądać.
Stałem tak, pamiętam, w niemym zachwycie i pożerałem okiem widoki, jakie roztaczały się u stóp moich. Był ranek, ale nie ten szkocki, pełen mgły i rosy niebieskiej w powietrzu, ale nieledwie ten nasz z Powiśla, jasny, promienny, czysty. Wszystko na ziemi wyglądało przejrzysto i wesoło, wszystko śmiało się śmiechem niewinnego dziecka. Przy mnie stała gromadka mężczyzn i kobiet, i w milczeniu rozpoznawała wybitniejsze gmachy w mieście. Nagle rozdziera powietrze szczebiot młodego dziewczęcia.
— Wie mama co — woła młoda panienka o jasnych szkockich barwach — tu tak pięknie, że tam chyba w niebie, piękniejszego widoku być nie może.
— W niebie?.. Ależ dziecko moje — odpowiedziałem jej w duchu — gdzie tak pięknie jak tu, tam właśnie niebo być musi. — A na myśl przyszły mi zaraz słowa poetki o miłości, która jest pięknem najwyższem:

„Miłość nie zewnątrz, lecz w nas się tworzy,
Gdziekolwiek żyją w harmonii Bożej
Miłość z poezyą, — tam są niebiosa!...