Strona:Ogród życia (Zbierzchowski).djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

CHOCHOŁY



Jakgdyby białej zimy znak widomy
Tam, gdzie róż krzaki kwitnęły na grzędzie,
Dziś w ciepłych sukniach ze złocistej słomy
Stoją chochoły jak żołnierze w rzędzie.
 
Gdy spojrzę w ogród przez mej willi okno,
Widzę je wszystkie jak na dłoni z bliska —
Marzną na mrozie i na śniegu mokną,
Nie opuszczając swego stanowiska.

Kiedyś w samotny i zimowy wieczór,
Gdy Wyspiańskiego przypomni się zwrotka,
Moje chochoły w krakowskiem narzeczu
Przez drzwi werandy zaproszę do środka.

I wiem, że przyjdą ścieżyną wiadomą
Ci tajemniczy goście i bez twarzy
I że zasiądą, szeleszczący słomą,
Za moim stołem jak druhowie starzy.

I że mi wieści przyniosą radosne,
Wchłaniane sercem zdumionem i cichem,
Że w mym ogrodzie na najbliższą wiosnę
Róże zakwitną królewskim przepychem.
 
A gdy chochoły odejdą o świcie,
Rankiem służąca zadziwi się srodze,
Bo pozostawią po swojej wizycie
Kilka źdźbeł złotej słomy na podłodze.