Strona:Ogród życia (Zbierzchowski).djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

NARCIARZ



Po wielu trudach dobiwszy do szczytu
Stał tam czas jakiś cichy, nieruchomy,
Jakby wrośnięty w niebiosów ogromy
Czarną sylwetką na ścianie z błękitu.
 
Przez długą chwilę pił rozkoszą oczu
Bezkres przestrzeni czystej i bez końca,
Szczyty iskrzące się w promieniach słońca
I białe śniegi na bezkresnem zboczu.

A potem ruszył w dół po stromej górze,
Żłobiąc nartami dwie bruzdy na śniegu,
Z każdą sekundą coraz szybszy w biegu,
W pyłach śniegowych jak w srebrzystej chmurze.

Hej cudny locie! byle tylko nie paść,
Zarywszy w śniegi nart skrzywionym bokiem —
Wtem przed narciarza zalęknionem okiem
Zamajaczyła przeogromna przepaść.

Nie stanie w biegu, kto się niebem upił,
Więc w jednej chwili lęk ten przezwyciężył,
Wsparł się na kijach, muskuły wyprężył
I w samym sobie do skoku się skupił.

A potem wzleciał niby ptak w przestworze
Ponad wierzchołkiem karłowatej sosny
I pognał dalej młody i radosny
Przez białych śniegów rozsrebrzone morze.