SPOTKANIE
Codzienny ulic tych samych przechodzień
Spotykam czasem na środku swej drogi
Twarz zapomnianą i wnet moje nogi
Drętwieją, jakbym był schwytany zbrodzień.
Ktogoś, kto niegdyś sercu był tak bliski
A dziś przez popiół przysypany szary —
Gdzież się podziały te miłosne czary?
Te pocałunki nasze i uściski?
Gdzież się podziały w bajkowym ogrodzie
Te kwiaty żądzy, palące, najkrwawsze,
I te przysięgi „wiecznie“ i „na zawsze“,
Które spłynęły jak liście po wodzie?
Ten chód powolny, ten wygląd żałosny,
Tych dwoje zgasłych i wyblakłych oczu,
Te srebrne nitki świecące w warkoczu —
O pługu życia! Jakżeś bezlitosny!!
I jakby w serce trzasnął mnie ktoś biczem
Pędzę przed siebie daleko, daleko —
Przeszłość jak trumna otworzyła wieko
I bladej mary płoszy mię obliczem.
Strona:Ogród życia (Zbierzchowski).djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.