łem, kto jedzie, już było widać tył bryczki. Mogę powiedzieć, że całe dzieciństwo spłynęło mi w jeden dzień.
Było jeszcze ciemno w pokoju, kiedy stara moja niańka weszła z brzemieniem drzew i, cicho położywszy je na podłodze, zaczęła układać polana w kominku. Matka siedziała już na łóżku, szepcząc pacierz:
— «Zdrowaś Panno Marjo, łaski pełna»... A jak tam na dworze, Łukaszowa?
— Niczego — odpowiedziała niańka.
— «Pan z Tobą, błogosławionaś Ty»... A Walek już wyjechał?
— Już musi[1] jest za wrotami.
W okamgnieniu matka była ubrana i, zdjąwszy ze ściany pęk kluczów z jelenim rożkiem, wyszła z alkierza[2]. Z komina padły na pokój czerwone blaski, drzewo zatrzeszczało, ode drzwi pociągał rzeźwy chłód, a za oknami świergotały roje ptaków. Spojrzałem na klęczącą przed kominem Łukaszową. Stara kobieta, w czepku z falbanami, podobna była do sowy; zwróciła ku mnie twarz koloru drzewa i okrągłe oczy i, śmiejąc się, rzekła:
— Już ci się chce zbytków!...[3]
Udawałem, że śpię, lecz nagle ogarnęła mnie taka radość, nie wiem nawet z jakiego powodu, żem zerwał się z łóżka i jednym skokiem usiadłem na karku niańce.