Jego u nas nikt nie wyglądał.
Gdy zegar wykukał pierwszą, wchodziła niańka do naszego pokoju ze stosem talerzy. Książki i kajety w okamgnieniu znikały ze stołu, a ich miejsce zajmował czerwony obrus w białe kwiaty i trzy nakrycia. Po chwili ukazała się mama, a za nią waza barszczu z uszkami i salaterka grochu.
Pan Dobrzański przywitał się z matką, a gdy zupa już była rozlana, powstał i odmówił modlitwę: «Pobłogosław, Boże, nas i te dary, które z Twojej świętej szczodrobliwości pożywać mamy. Amen».
Potem siadaliśmy i jedli, milcząc. Nim wnieśli drugą potrawę, mama zapytała:
— Cóż, panie Dobrzański, jak się dziś Antoś sprawował?
Nauczyciel pokiwał głową, popatrzył na mnie apatycznym wzrokiem i odparł:
— Tak, jak to on.
— A co słychać na świecie?
Pan Dobrzański poprawił stojącego czuba włosów i rzekł nieco ożywiony:
— Mówią na poczcie, że Francuz zaczyna się ruszać.
— Czegóż on chce?
— Jakto czego, mościa dobrodziejko?... — zawołał stary głosem pełnym energji. — Cóż to pani nie wie? Wojny chce...
— A nam co z tego?
Pan Dobrzański rzucił się na fotelu.
— Och, nie gadałabyś pani takich rzeczy przy dziecku! Co nam z tego? Nam wszystko z tego, i basta...
Strona:Omyłka.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.