w czerwonej konfederatce. Tak! Niechby mnie zastrzelili, porąbali, roztratowali...
— Czyś zwarjował, Franiu! — krzyknęła pani burmistrzowa.
— Taki jestem! — wołał zaperzony prezydent. — W razie, czego Boże nie dopuść, wojny, wszystkie tutejsze zuchy wlazą w kąt, ale ja pokażę, co umiem!
— Franiu, tobie się w głowie przewraca — mitygowała[1] go żona.
— Jestem zupełnie przytomny, — rzucał się pan burmistrz — ale chcę, żeby tu wszyscy wiedzieli, do czego dojdzie, jeżeli mnie podrażnicie! Jestem, jak bomba, co dopóki leży spokojnie, można ją nogą kopać, ale rzuć iskrę... Chryste, ratuj!...
Mówiąc tak podniesionym głosem, pan burmistrz kręcił się, jak bąk, między krzesłami. Ile sobie jednak przypominam, jego niebezpieczne męstwo nie robiło wrażenia. Ksiądz proboszcz machał koło ucha ręką, a pan kasjer niedbale brząkał na gitarze, w takt wykrzykników pana burmistrza. Tylko moja matka życzliwie kiwała głową, a spłakana pani majorowa wśród powodzi jego słów zdawała się zasypiać.
— No, moi państwo, — odezwał się pan pocztmajster — czas do domu. Już dziesiąta.
— Czy być może? — zdziwił się pan kasjer, któremu, ile razy śpiewał, czas wydawał się za krótki.
Jakby w odpowiedzi, zegar wykukał dziesiątą.
- ↑ Mitygować (z łać.) — uspokajać, łagodzić, hamować.