bem pod pachą. Tłum wyrostków zabiegł mu drogę i, krzycząc, począł rzucać bryłami. Przez chwilę napadnięty stał bez ruchu; gdy go jednak uderzyło parę kamieni, i spadła mu czapka, upuścił chleb na ziemię i począł uciekać. Widok jego białej, jak mleko, głowy i sztywnych ruchów bolesne zrobił na mnie wrażenie. Przyszły mi na myśl owe męczące sny, w których wyobrażałem sobie, że mnie także ktoś goni, i że nie mogę uciekać.
W tej chwili usłyszałem za sobą głuchy okrzyk. To pan Dobrzański wyszedł ze sklepu i żółty, z szeroko otwartemi oczyma, patrzał w stronę ściganego.
Krzyk ucichnął, zdyszany tłum wrócił na rynek, a pan Dobrzański jeszcze stał, patrząc przed siebie martwemi oczyma. Teraz spostrzegł go pan kasjer i począł iść ku nam. Z jego twarzy biło takie zadowolenie, że na ten widok zapomniałem o skrzywdzonym człowieku.
— Dzień dobry, panie Dobrzański!... Udało nam się, nieprawda? — rzekł cicho pan kasjer.
Nauczyciel milczał.
— To ja zrobiłem, — rzekł kasjer, stukając się palcem w wykrochmaloną koszulę — ja!... Tak należy karać zdrajców!
— To pan zrobiłeś?... — odezwał się głucho mój nauczyciel.
— Ja!... Będą teraz wiedzieli — dodał — kto tu znaczy...
Stary podniósł z ziemi papier i laskę i, zabierając się do powrotu, rzekł szczególnym tonem:
— O, toś pan dużo zwojował!...
A potem szepnął do siebie:
Strona:Omyłka.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.