Ale w razie wojny będziesz miał tylko czerwony kołnierz...
— Co mi pan tu pleciesz? — wrzasnął prezydent, uderzając w stół obiema rękoma. — Chyba zwarjowaliby Francuzi, gdyby nam chcieli pomagać...
— Pan jużeś zwarjował... — uśmiechnął się nauczyciel.
Przez chwilę patrzali na siebie, jak dwa koguty. Burmistrz był ponsowy, nauczyciel z trudnością chwytał oddech.
— Za pozwoleniem! — wtrącił proboszcz, stając między nimi. — Panie Dobrzański, uspokój się... Panie prezydencie... a co mówi rok pięćdziesiąty dziewiąty i Włochy?...[1]
— Włochy leżą przy Francji — odparł burmistrz. — Znam przecie geografję.
— A my leżymy na sercu Francji! — krzyknął nauczyciel.
— A pan przy żołądku Francji — mruknął burmistrz.
Nauczyciel rzucił się naprzód.
— Co mi ten... tu... jakiś... burmistrzyna puszcza fimfy pod nos?
— Niech ksiądz proboszcz powie temu bakałarzynie...[2] — sapał, cofając się, prezydent.
— Jarmarki otrębywać na gościńcu, nie zaś gadać o polityce!... — wołał nauczyciel.
Prezydent rozkrzyżował ręce.