szej kucharki, że dotychczas tylko Francuz robił podobne pustoszenia, i obudziłem się pełen wielkiej odwagi.
O zwykłej porze niańka, napaliwszy w piecu, zaczęła mnie ubierać. Gdy mi wciągała buty, rzekłem grubym głosem:
— Trzeba mi na noc buty wysmarować łojem, bo jutro wychodzę.
— Gdzież ty chcesz iść?
— Na wojnę.
— Cóżbyś tam robił?
— Już ja będę wiedział, co robić.
Baba popatrzyła mi w oczy.
— W imię Ojca i Syna!... — zawołała. — Świat się kończy, czy co, że i ten fąfel[1] gada o wojnie?
Nie powiem, ażebym się rozgniewał; czułem jednak, że teraz nie wypada mi być łagodnym. Właśnie niańka wzuwała mi drugi but, gdy ja, wyrwawszy nogę, kopnąłem ją w kolano i w niedociągniętym bucie wyskoczyłem na środek pokoju, wołając:
— Właśnie, że pójdę do stu djabłów!... A jak mi jeszcze co powiecie, to wam w łeb strzelę...
Nagle staruszka objęła mię rękoma, i stała się rzecz, której wcale nie przewidywałem. Nogi moje znalazły się tak prędko w górze, że mi but spadł, brzuch i piersi oparły się na kolanach staruszki, a przed oczyma, zamiast drzwi, zobaczyłem podłogę. Zarazem uczułem, że niańka jedną ręką opasuje mi
- ↑ Fąfel (prawdopodobnie z franc.) — dzieciuch, pędrak, smarkacz.