Chorowałam dwa miesiące... A jak ssał!... Rany mi porobił na piersiach... Czasem z bólu ćmiło mi się w oczach, łzy... płynęły jak groch... Ale kiedy przyszła mamka, żal mi go było jej oddać. Bałam się, że może mnie będzie mniej kochał... No — i zgadłam!... Człowiek, kiedy wyjeżdża z karczmy, gdzie popasał, to jeszcze rzuci łaskawem okiem na szynkarza i powie mu dobre słowo... A on wyrzekł się matki, jak nic... I pomyśleć tu, że go już może nie zobaczę...
Stary nauczyciel zwrócił na matkę szkłem zaszłe oczy.
— Widzi pani — rzekł — to już takie czasy... Czasy!...
Odetchnął zadyszany i mówił dalej:
— Znowu zaczerwieniła mi się blizna na piersiach, i noga strasznie boli, jak zwykle na wilgoć... Dziś więcej niż kiedy nad tem cierpię... Ale co ja tu baję? Oto... chciałem powiedzieć, że kiedy pani tak desperujesz po Władku, to sprowadzimy go napowrót.
Matka rzuciła się na krześle.
— Skąd?... A gdzie jest?...
— Poszukamy, znajdziemy.
— Nie zechce wrócić.
— Wróci. On nie myślał, że pani tak będzie rozpaczała.
Matka zamyśliła się, a nauczyciel mówił:
— Napiszę do znajomych, dowiem się o jego adres, i — niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wstał od stołu, oglądając się za
Strona:Omyłka.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.