Strona:Omyłka.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

Z panem Dobrzańskim wcale nie rozmawiali.
Tymczasem nadeszła wiosna, a mnie poczęła ogarniać nieokreślona tęsknota i ciekawość. Czy wstawałem, czy kładłem się spać, zawsze zdawało mi się, że usłyszę, a może zobaczę coś niezwyczajnego. Co to miało być? — nie wiem, lecz jestem pewny, że przeczucia te podsycała we mnie sama natura, jakaś dziwna w tym roku. Jednego dnia nagle znikły śniegi, i ze wszystkich wzgórz zaczęły płynąć potoki wody, jakby ktoś przed nadchodzącemi świętami mył ziemię. Potem zerwał się wiatr i przez kilka dni z największym pośpiechem zbierał wilgoć aż do sucha. Słońce wstawało coraz wcześniej, chcąc także zobaczyć, co będzie. Widziałem, że codzień wyżej wznosi się nad ziemię i ogarnia szersze widnokręgi, a ku wieczorowi ociąga się z zachodem. Raz nawet, schowawszy się za horyzont, wychyliło się powtórnie, jak zbudzony człowiek, który podniósł głowę i pyta: «A co tam?...»
Wnet zazieleniły się pola, a z niektórych drzew, pierwej niż liście, wyskoczyły kwiaty i patrzały zdumione, szemrząc: «Tu coś miało być?... czy jeszcze nie było?...» Zdawało mi się niekiedy, że wiatr, płynący z lasu, coś im szepce, a one chwieją gałęźmi i ze zdziwieniem szeleszczą: «Aj! aj! aj!»
Nieraz uważałem, że nauczyciel, idąc do nas na lekcję, stawał na ulicy i oglądał się za siebie. Poco?... Czasami mama biegła do okna i, popatrzawszy chwilę, wracała, jakby ją zawód spotkał. Nawet służba folwarczna bez powodu gromadziła się na dziedzińcu i, milcząc, śledziła horyzont.
Raz zobaczyłem coś nowego w pokoju.