szelest drzew, zapach kwiatów... Chwilami odkładałem na bok wózek, ażeby przypatrzyć się mrówce, zwolna przechodzącej z trawy na trawę, albo, schwyciwszy rękoma za gałąź, huśtałem się i wywracałem koziołki, śmiałem się, sam nie wiem z czego. Czułem tylko, że jak tym oto ptakom, tak i mnie serce napełnia radość, i że mi jest dobrze na świecie. Zdaje mi się, że była to najszczęśliwsza chwila w mojem dzieciństwie. Spadła bez powodu, trwała krótko i nieznacznie odeszła.
Dzień upłynął spokojnie. Około dziesiątej w wieczór, jak zwykle, rozebrała mnie niańka, i twardo zasnąłem. Wkrótce ocknąłem się, ale niezupełnie; poczucie rzeczywistości mieszało się z marzeniem. Wiedziałem, że jest noc, i że leżę na łóżku, lecz marzyłem, że w poduszce jest jakby czworokątne okienko, przez które patrzę na inny świat. To znowu zdawało mi się, że pływam w nieokreślonej przestrzeni, a jednocześnie słyszę, że ktoś stąpa po pokoju. Chciałem otworzyć oczy, ale zarazem mówiłem sobie: «Jeszcze chwilkę, otworzę później...» Nagle zatrząsłem się od stóp do głowy i usiadłem na łóżku. Jakiś głos cicho, ale wyraźnie szeptał prawie nad mojem uchem:
— Już idą...
— Kto tu jest? — zapytałem strwożony.
Żadnej odpowiedzi.
Zeskoczyłem na podłogę i poomacku doszedłem do łóżka mamy. Ale mamy nie było.
Wróciłem na swoją pościel i, owinąwszy się kołdrą, słuchałem. Z ulicy dochodził jakiś okrągły szmer, podobny do rzęsistego deszczu. Przetarłem
Strona:Omyłka.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.