mam djabelnie zimną krew. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Ja taki zawsze w niebezpieczeństwach...
— Panu chyba nie grozi żadne — odparła mama chłodno.
— Kto wie?... Nam wszystkim może grozić... — Przy ostatnich wyrazach zakrztusił się i umilkł.
— Stąd nic nie widać — mówił pan pocztmajster, przykładając do oka lunetę. — Muszę wejść na górkę...
— Ja pana zaprowadzę! — zawołałem.
Weszliśmy tam, i pan pocztmajster spojrzał przez lunetę. Lecz wnet odjął ją, wytarł chustką szkła z obu stron i znowu patrzał.
— Widzi pan co? — spytałem zaciekawiony.
— Widzę... Pszenicę... las, a za lasem... Nic — i stąd nic nie widać.
— Z dzwonnicy pewnieby pan zobaczył.
— Masz rację, kochanku! — wykrzyknął pan pocztmajster. — Z dzwonnicy... wyborna myśl!...
I zbiegł ze schodów.
Na dole mówił kasjer do mamy:
— Słowo pani daję, mam tak swobodną myśl, że mógłbym tańczyć. Mnie to nawet zajmuje, a nawet powiedziałbym, że trochę bawi. Dziś dopiero przekonałem się, że niebezpieczeństwo — to mój żywioł... Bum! bum!... Cóżto za muzyka!...
W tej chwili wbiegła na podwórze pani pocztmajstrowa.
— Ach, co za nieszczęście! — mówiła do mamy, całując ją dwukrotnie. — Straszny dzień!... Ja i prezydentowa pakujemy rzeczy, a majorowa kazała na-
Strona:Omyłka.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.