W domu nie było nikogo. Parobek z najmłodszą dziewką wleźli na stodołę, aby patrzeć, a kucharka z niańką ukryły się w lodowni.
— Bywaj!... Pali się!... — krzyczano na ulicy.
Nie pamiętam, jak i kiedy znalazłem się znowu na górce. Od strony lasu szeroką falą płynęło ku nam gęste trzaskanie, co chwila przerywane wielkiemi łoskotami. Zdawało się, że przy najpogodniejszym dniu biją pioruny. Padł jeden, potem dwa, znowu jeden — trzy — pauza — i znowu dwa...
Z poza lasu wznosił się słup dymu. Stanął wysoko nad drzewami i począł rozciągać się na prawo i na lewo, podobny do grzyba na czarnej nodze, w rudym kapeluszu. Z ugoru pędem uciekało bydło; na niektórych podwórzach psy zaczęły wyć i szczekać. Od kościoła rozległ się głos dzwonu, przyśpieszony, urywany, jak na pożar, kiedy serce uderza tylko w jedną krawędź. Dzwonił kilka chwil bez przerwy, nagle ustał, i jeszcze odezwał się parę razy, jakgdyby ktoś przeszkadzał dzwonnikowi i gwałtem odrywał go od sznura.
Spojrzałem ku miastu. Na wielu dachach siedzieli ludzie, z domów wynoszono pościel i skrzynie. Na rynku Żydzi skupili się około magistratu, garstka kobiet klęczała pod figurą św. Jana, a na środku widać było dziwną scenę.
Tłum mieszczan, między nimi pan Stachurski, szewc, i pan Władziński, wędliniarz, spierali się o coś z panem burmistrzem, panem Dobrzańskim i moją mamą. Widocznie chcieli iść ku gościńcowi, ale tam proboszcz zastąpił im drogę. Kilku siadło na wóz,
Strona:Omyłka.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.