smugi na ścianach to odblask krwi, przelanej niedaleko od nas.
Na ulicy rozległ się tętent i szczęk, jakby kilku konnych przeleciało galopem w stronę miasta. Podniosłem głowę i... znowu usłyszałem ten sam, co w nocy, szelest ludzkich nóg, ciężko toczące się wozy i uderzania niezliczonych kopyt końskich. Nad tem wszystkiem górował szmer głosów, jakby rozmawiały tysiące; czasami zerwał się śmiech albo gniewny okrzyk.
Hucząca fala stopniowo zbliżała się do miasta. Już dosięga opłotków[1], już mija stodoły, już jest przy naszym domu. Wtem, rozległ się donośny głos komendy, wielokrotnie powtórzony przez jakieś echa, i — szmer ucichł... I oto dom znowu zatrząsł się od posad do strychu. Zagwizdały piszczałki, zawarczały bębny, i z tysiąca piersi wybuchła pieśń. Można było pomyśleć, że nieznane siły przyrody, stargawszy wędzidła, rwą się i pędzą w szalonych skokach: to znowu, że biadają wszystkie jesienne wichry, albo że z nieba runęła na ziemię burza i toczy się zapieniona i potężna[2].
Czasami chór milknął, a wtedy słychać było ostry głos zawodzący dyszkantem[3], i niecierpliwe tętnienie bębna. Wnet zrywał się nowy uragan[4], walił we drzwi i okna domów, natrząsał się z bólów ludzkich, kopał ziemię i rozbijał o niebo. Zdawało mi