I nauczyciel siedział.
Zegar wykukał jedenastą, i świeca się dopalała, kiedy usłyszeliśmy na ganku czyjeś kroki.
— Pewnie kasjer wraca ze spaceru — mruknął pan Dobrzański.
Otworzyły się drzwi i ukazał się — człowiek z pustej chaty.
— Niech będzie pochwalony — rzekł.
Nikt mu nie odpowiedział. Jego przyjście do nas po takim dniu i o takiej porze było czemś nadzwyczajnem.
On długą chwilę patrzał w twarz panu Dobrzańskiemu, który spuścił oczy. Następnie zwrócił się do mamy:
— Przyprowadziłem pani gościa — rzekł łagodnym tonem.
Myślałem, że chyba mój ojciec wstał z grobu i przyszedł z tym człowiekiem-upiorem. Mama chciała coś odpowiedzieć, ale tylko otworzyła usta i patrzała zdumiona.
W ciemnej sieni ktoś stał.
— Gość jest trochę... niezdrów, ale to nic wielkiego — mówił siwy człowiek. — Jest raniony, ale...
— Władek!... — krzyknęła mama, z rozkrzyżowanemi rękoma rzucając się do sieni.
— Ja, mamo!... — odpowiedział mój brat.
Gdy wszedł do pokoju, zobaczyłem, że ma głowę i lewą rękę owiniętą w szmaty.
Mama chciała go porwać w objęcia, ale nagle padła na kolana i objęła go za nogi.
— Moje dziecko!... moja dziecina!... — szeptała. — Ty żyjesz?... tyś ranny... O! com ja tu wy-
Strona:Omyłka.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.