Strona:Omyłka.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle odwrócił się — kasjera nie było w pokoju.
— O, nie uciekniesz! — roześmiał się.
Pochwycił kij i czapkę i wyszedł na ulicę tak silnym krokiem, jakgdyby mu ze trzydzieści lat ubyło.
— Gdzie mama, Antku? — spytał brat. — Idź za mamą... Idź zaraz!... — dodał niespokojnie.
Na podwórzu nie było mamy, ale powiedziano mi, że poszła do ogrodu. W ogrodzie także jej nie było, lecz gdy zbiegłem nadół, zobaczyłem, że przez łąkę idzie w stronę jaru. Dopędziłem ją.
Mocno ujęła mnie za rękę, i tak szliśmy oboje w kierunku pustej chaty.
Deszcz padał, mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Przy pochmurnym dniu ledwie mogłem rozpoznać wąwozy i krzaki, między któremi niegdyś wymykałem się do pustelni nieszczęśliwego starca. Serce ścisnęło mi się, kiedym przypomniał sobie te słoneczne dni, te roje ptaków i siebie samego, jak z ręką na pałaszu podkradałem się — o, tu...
Usłyszeliśmy szmer znajomego mi potoku, i nagle zatrzymaliśmy się obydwoje. Ktoś prędko szedł ku nam. Kamyki staczały się ze wzgórza, a tuż za niemi ukazał się ów chłopiec, który służył u starca i odprowadził go wtedy, w czasie zawiei.
Chłopak był ubrany z połataną koszulę i podarte majtki. Nie miał ani butów, ani czapki. Poznał nas zdaleka i wołał:
— To pani idzie?... Pani!...
— Gdzie twój pan? — zapytała mama.
Chłopiec pokazał ręką wysychające drzewo.