Strona:Opętana przez djabła.djvu/114

Ta strona została przepisana.

pierwsze rzędy krzeseł, gdy tymczasem wszystkie miejsca za lożami i galerją zupełnie toną w ciemności...
Wraz ze świtem zaczyna się praca. Pięciu, czy sześciu artystów w futrach i czapkach siedzi w krzesłach pierwszego rzędu przy wejściach do stajni i pali cygara. Pośrodku maneżu stoi gruby, krótkonogi mężczyzna w cylindrze, włożonym na tył głowy i z czarnymi wąsami, starannie podkręconemi do góry. Okręca on długi sznur naokoło pasa stojącej przed nim miniaturowej, pięcioletniej dziewczynki, drżącej ze strachu i zimna. Ogromna, biała klacz, oprowadzana przez stajennego wokoło barjery, głośno parska rzucając wygiętą szyją, a z nozdrzy jej co chwila wylatują kłęby pary.
Przechodząc koło mężczyzny w cylindrze, klacz każdy raz spogląda na szpicrutę, sterczącą u niego pod pachą, chrapie bojaźliwie i rzucając się, pociąga za sobą opierającego się stajennego...
Mała Nora słyszy za swemi plecami jej nernowe rzucanie się i drży jeszcze bardziej. — Dwoje krzepkich rąk obejmuje ją zaraz za lejce i lekko wrzuca na grzbiet klaczy, na szeroki skórzany materac. I oto w jednej chwili cały amfiteatr i białe słupy i matowe kurtyny u wejść — wszystko to zlewa się w jeden pstry chaos, szybko obracający się wokoło konia. Daremnie ręce opadają, kurczowo wpijając się palcami w falistą grzywę, a oczy przymykają, przerażone wściekłem wirowaniem chaosu! Mężczyzna w cylindrze chodzi

114