anatomicznego; na twarzy maluje się posępność i rozpaczliwa stanowczość. Okręcono około mych biódr ręcznik, a wtedy maestro bierze za jeden koniec ręcznika, posługacz za drugi i oba opierają się nogami o moje biodra, każdy ciągnąc do siebie.
— Śpiewaj! — krzyczy maestro. — Wyższy ton, niższy ton, niższy. Trzymaj diafragma.
Krew mi uderza do głowy, czuję, że ponsowieję, potem staję się sinym; oczy mi wyłażą na wierzch, wreszcie poczynam krztusić się, jak topielec.
— O — o — o!.. Wiedziałem, że ti tak będzie... Tenore — digrazia. Teraz spróbujemy swobodni ton. Wisuń język!
Rzeczywiście ulegam mu. Profesor tym samym ręcznikiem okręca mocno mój język i wyciąga go na zewnątrz, aż do zetknięcia się z górnym guzikiem surduta.
— Śpiewaj: E-e-e-e-e-e-e-e..
Śpiewam, kaszlę, krztuszę się, dławię się, ale śpiewam, śpiewam.
— Teraz rozszerzymy nieco szczęki. Otwórz gęba...
Otwieram. Maestro chwyta ręką, niby kleszczami, moją dolną szczękę i dalejże machać nią z góry na dół, jakby pompował wodę.
Śpiewaj: Be-be-be-be-be-be-be-be...
Teraz każe mi uklęknąć na podłodze i odzywa się:
Strona:Opętana przez djabła.djvu/125
Ta strona została przepisana.
125