Pewnego ciepłego i wilgotnego zarazem wieczoru szło dwoje zakochanych po wąskiej drodze. Po prawej stronie biegł strumień, po lewej słały się pola i ogrody. Za strumieniem leżała łąka i las, a na przedzie, w ciemnej dali, droga zapadała się między czarnymi drzewami.
Nad całą miejscowością rozpostarł się biały lekki tuman, niby prześcieradło, poprzez które widać było wszystkie przedmioty w lekkich fantastycznych zarysach...
Równomiernym krokom zakochanych, idących po grząskiej ścieżce — towarzyszyło mlaskanie jakieś w wodnych kałużach. Szli, wziąwszy się za ręce, rozmawiając głosem cichym o swej tęsknocie i o swem szczęściu, i o czarownej mocy wszechmiłości...
Spodnie mężczyzny były u dołu podwinięte, na nogach miał kalosze — na głowie melonik, na nosie binokle; szyję miał obwiązaną białą jedwabną chustą, a pod lewą pachą miał parasol. Idąc pochylał się nieco swą górną częścią korpusu.