Strona:Opętana przez djabła.djvu/75

Ta strona została przepisana.

— Miej się pan na baczności — uśmiechnęła się cicho i słodko Stamiakinewa — pan igrasz z ogniem! Jestem niebezpieczna.
— A niech tam. Ja od dziecka lubiłem pożary.
— A jak panu płacą za przyjęte do druku utwory w redakcjach? — z oddaniem w oczach, patrząc na Bondarewa, przerwał inspektor szkolny. — Z góry, czy też potem?
— Przeważnie z góry — uśmiechnął się Bondarow. — Wszakże my podążamy naprzód, więc spieszymy się żyć!
— A podług mnie ludzi takich, jak pan, należałoby utrzymywać na koszt rządu. Jedz sobie, pij na rachunek rządu, wesel się bracie i nie myśl o przyziemnym metalu. Pisz sobie o czem chcesz i kiedy chcesz... Hm... Albo też was powinno utrzymywać społeczeństwo, które was czyta.
— Piękna myśl! — rzekł na to Bondarew, ściskając pod stołem rękę sąsiadki. — Ale to jeszcze utopia...
— Naturalnie utopia — potwierdziła Stamiakinowa, pieszcząc dłoń literata.
— Formalna utopia — wzruszył ramionami Bondarew, kładąc rękę na okrąglutkie kolano sąsiadki.
— Bezwarunkowo utopia — skinęła sąsiadka głową i spróbowała zdjąć łagodnie rękę, która paliła ją nawet przez suknię.

75