Strona:Opętana przez djabła.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Jakżeż nie mam się rzucać, kiedy mi spokoju nie dają.
— Otóż tak zrobimy: przeczyta się rękopis, da się mu odpowiedź — i odczepi się.
Przejrzałem rękopisy z ostatniego tygodnia i przedostatniego: „rękopisu doktora Kizla“ nie było. Przewertowałem wszystkie listy i papiery, wszystkie szpargały w kieszeniach surdutów i marynarek — rękopisu doktora Kizla nie było.
— Ee, — zadecydowałem. — Jest to jakieś nieporozumienie... Najlepiej będzie poprosić doktora Kizla, aby dał drugi egzemplarz manuskryptu ot i wszystko...
Aż naraz nad ranem, w trzy dni petem, ktoś zadzwonił do mnie:
— Hallo! Kto?
— No, co?
— Jakto co?
— Znalazł pan?
— Co znalazł pan?
— O la Boga! Cóżby, jak nie rękopis doktora Kizla!
— A ha szukałem, szukałem — głowy mało nie skręciłem, takem szukał. I nie znalazłem. Oczywiście, coś się musiało stać z rękopisem. Wie pan co, niech mu pan zaproponuje — aby dał drugi egzemplarz.
— O ja nieszczęśliwy! zajęczał pan Iks. Toż pan mnie zgubi! On mnie poprostu zje! On i bez tego poszukuje mnie codziennie po restauracjach,

90