Strona:Opętana przez djabła.djvu/92

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj pan — ścisnąwszy zęby, mówiłem możliwie najłagodniejszym głosem...
— Czy panes taki pewny, że Iks wręczył mi pański manuskrypt?
— No, a jakżeż inaczej? Ja właśnie dlatego oddałem rękopis przez Iksa, że bałem się, aby taki ważny papier nie zaginął. — Dalibóg, nie wiem co się stało. Naogół bowiem rękopisy u nas nie giną.
— Naogół — to dla mnie: nic. Przez to ani odrobinę nie będzie mi lżej. A skoroś pan zgubił mój rękopis to powinieneś go zaleźć! Przecież odpisu nie mam.
— Dobrze... poszukam jeszcze... postaram się
Czemprędzej zawiesiłem słuchawkę.
Zrzadka dolatywały mnie w telefonie stłumione jęki Iksa:
— O ja nieszczęsny! On mnie zje! Literalnie zagryzie mnie przeklęty! Co dnia mnie gryzie... Ani dnia ani godziny nie mam spokoju... Na Boga! Poszukajże pan w szafie na bieliznę pod dywanem, zerwij pan na mój rachunek tapety — może gdzie zalazł ten nieszczęsny rękopis do jakiej szpary?!
Miło jest wyładować na kimś nadmiar złości:
— I po kiego djabła paneś brał na siebie to idjotyczne polecenie! Skoro ten cymbał chciał dać do redakcji rękopis — to powinien był zrobić to w sposób ogólnie przyjęty: nalepić marki i przesłać pocztą Wtedy napewnoby nie zaginął.

92