Strona:Opętana przez djabła.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Czy przyjdziesz dziś do Akwarjum?
— Skroty tego pragniesz... Każde twoje życzenie jest dla mnie nakazem!
— Nakazem?! Cóż to za bas? W takim razie znajdźże już raz mój rękopis! Jakiż z pana redaktor, skoro gubisz pan manuskrypty? I nadomiar każesz pan pokojówce mówić, że go niema w domu. To niedobrze mój pania! Nieuczciwie....
Tak było przez trzy tygodnie.
Razu pewnego zjawił się u mnie jakiś mały, czerniawy człowieczek z zapadłą brodą i przenikliwemi oczami.
Miałem właśnie wtedy gości, więc nakazałem nikogo z obcych nie wpuszczać. Ale on odesłał pokojówkę, wtargnął do pokoju, nie zdejmując palta i rzekł:
— Znalazł pan?
— Poznałem go po głosie. Histeryczny kłęb utkwił mi w gardle.
— Żebyś pan pękł! Czego panu potrzeba? I czego mnie pan prześladuje?! Co kosztuje ten pański rękopis? Sto rubli, dwieście? Zaraz Zapłacę. Paneś mnie umęczył! I pan, pan zamierzałeś zostać współpracownikiem naszego organu?! Otóż, chociażby pański utwór pod względem humoru był równy arcydziełom Gogola, a pod względem siły Byrona — to i wtedy cisnąłbym go do kosza, ponieważ paneś nie człowiek, a wampir! I powiedz pan tylko, jak panu nie wstyd, jak panu nie wstyd tak nękać bliźniego swego?!... Hę?

94