Strona:Opętana przez djabła.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Eee. poszukałbyś go pan lepiej między papierami — doradził mi doktór Kizel, sadowiąc się. Musiał się gdzieś zapodziać.
Goście podzielili się na dwie grupy. Jedna daremnie usiłowała przystawić szklankę z wodą do moich skaczących warg — druga uprzejmie, ale daremnie błagała doktora Kizla, aby mi dał spokój chociaż przez tydzień.
— Gdy trochę odpocznie, będziesz pan mógł znowu wziąść się do niego; co? dobrze?
— Eee... On go musi odnaleźć dalibóg, musi — mówił na to doktór Kizel. — Ja nie po to pisałem aby on gubił...
— No zgoda my sami znajdziemy znajdziemy. Sami poszukamy... Jaki ma tytuł ten pański manuskrypt?
— Tytuł ma! „Nasze dzieci“. Podpis; „Medicuś“ Tylko proszę was, panowie, szukajcie starannie!
Dlaczego wspomniałem dziś o strasznej historji?
A oto, dlaczego:
Wczoraj było ciepło ciepło na dworze, przeto kazałem sobie podać palto jesienne Wkładając je, namacałem w małej, bocznej kieszonce jakiś papierek. Wyjąłem go był nieco większy od biletu tramwajowego, a na nim było napisane:

(rękopis)
„Nasze dzieci“.

— Ciociu, gdzie u ciebie jest klapa?

— Jaka „klapa”, kochanie?
95