Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —

drugą, zlewając się, przerzynane sznurkami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym. Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza, wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam. Tak-że to uciekacie ode mnie, nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór — rzekł cicho szlachcic. — Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O! do gospody daleko — odpowiedział czarny jeździec, równając się z Twardowskim — a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku. Mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić, jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie, czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem — rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic ja?
— Przypomnij tylko sobie — zawsze uśmiechając się, mówił dalej towarzysz — albożeś nie rzekł w sobie: Ratuj, choćby dyabeł sam!?