— A któż ty jesteś?
— Ten, kogoś wzywał — odpowiedział spokojnie czarny — jestem dyabeł.
Twardowski począł drżeć mocno i ciągle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł: choć ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No! cóż tak milczysz — rzekł dyabeł — czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem. A gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żonaby płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno! — wybąknął szlachcic ze strachem.
— Ja nie wiele wymagam, nie wiele! Pieniędzy nie potrzebuję, duszy twojej broni pacierz żony i twoje jałmużny.
— A czegoż chcesz? czego? — spytał ośmielony już Twardowski. — Mówże prędko.
— Na co się śpieszyć! — odpowiedział dyabeł — noc długa jeszcze, a ja nie mam nic do roboty.
Westchnął podróżny. Ale cóż było z dyabłem robić. Musiał go słuchać. Jechali ciągle, a siwy koń szlachcica drżał pod nim i zżymał się nieustannie.
— Wiesz co, dyable — rzekł w końcu Twardowski — weź sobie, co chcesz, ale puszczaj mnie prędzej.
— Na co się śpieszyć? — odpowiedział dyabeł —
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.
— 5 —