nieznośne i duszność w piersiach, choć skwar dniowy już był ustał, a słońce chyliło się do zachodu.
Zbliżył się do wrót. Wrota na pole były otwarte, nikogo w dziedzińcu; puste były ławki na ganeczku i pusta ławka pod lipą, gdzie zawsze siadała Hanna jego wieczorem. Coraz marszczyły mu się brwi, i serce ściskało, i oczy miały się do łez, a koń, czując stajenkę domową, pod ganek pośpieszał.
Stanął wreszcie — nikt nie wyszedł. Czemuż nikt nie wyszedł na spotkanie? Szlachcic porzucił siwego, a sam wbiegł do sieni; wtem drzwi bokówki skrzypnęły i z palcem na ustach wybiegła stara babka Magda.
— Witajcie, panie! — zawołała — z dobrą was witam nowiną! syn wam się urodził! a śliczniutki! a miły! różowy, jak jabłuszko! Obaczycie go zaraz! właśnie kąpaliśmy go teraz.
Gdy to mówiła Magda, szlachcic wspomniał od razu na dyabła, zdało mu się, że w uszach śmiech szyderski zatętnił, i porwał się, za głowę.
— Pani krzynkę słaba — mówiła dalej Magda — ale jak się dowie o powrocie waszym, wyzdrowieje pewnikiem od razu. Tak czekała na was dobra nasza pani! Oj, boć to już rok bez mała, jak wyjechaliście, panie.
Szlachcic stał osłupiały, nareszcie z ciężkiem
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/020
Ta strona została skorygowana.