tą spokojność rodziny, pochłonięte wszystkie cnoty.
Inni szli pijani i zdawało im się, że przed nimi wiozą kufę wybornego kanaru, na którą zmrużone, czerwone oczki zwracali miłośnie.
Szedł tam i chudy jakiś dyalektyk z teologii scholastycznej woluminem pod pachą, podpierający się Arystotelesem, zaprzężony za kark do ogromnego pióra, które go ciągnęło.
Przed innymi toczyły się dukaty po gościńcu, a oni, usiłując je złapać, już, już je doganiając co chwila, szli z zaiskrzonym wzrokiem, roztwartą dłonią, dyszącą piersią do piekła.
Byli tacy, co patrząc w niebo szli do piekła.
Byli tacy, których wiedli za rękę własne dzieci, wychowańcy i słudzy.
Byli inni, co tylko ogony swych pań i poduszki swych panów dźwigając, z nimi do piekła dążyli.
Szli i złodzieje, kradnąc po drodze, co się nawinęło, kradnąc nawet grzechy cudze z kieszeni podróżnych, radzi, że im się nigdzie Piłat i szubienica nie nawijała na oczy.
Szli tam i wielcy panowie, dumnie przeciskając się przez motłoch, gniotąc nogami jakichś biednych, którzy z drogi wracali, a przed nimi nieśli szatani buławy, i infuły i laski, i senatorskie krzesła, i tytuły cudzoziemskie.
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/032
Ta strona została skorygowana.