Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/053

Ta strona została skorygowana.

bryła, świszcząc i warcząc, ponad wierzchołki lasu, których dotknęła w przelocie, mignęła się w powietrzu i z hukiem upadła na pole.
— Teraz wróćmy do ostatniej próby pod Kraków — rzekł szatan — lecz mojem zdaniem, dośćby ci być powinno tego, com dotąd dokazał.
Mistrz nic na to nie odpowiedział. Znowu lecieli pod skałę Sokolą zwaną lub Pieskową, która naówczas stała jeszcze ostrzem w górę. Tu gdy stanęli, szatan obszedł ją dokoła, obejrzał podstawę, wstrząsnął głową, cienki wierzchołek mierzył oczyma i myślał, jak sobie począć.
Twardowski ciekawie, jak się szatan do tego weźmie, poglądał. Ta mała postać, której przy skale ogromnej prawie widać nie było, kręciła się i chodziła, czmychając, parskając, dotykając pazurami skały, patrząc z podełba na nieruchomego mistrza. Nareszcie szatan podniósł się na palce, a raczej na kopyt swych końce, i nagle rosnąć zaczął tak, iż głową dobrze skałę przerosnął, a mając już ją pod ręką, wziął jak pałkę, za koniec, wzniósł do góry, przechylił, zniżył się i cieńszym końcem postawił na podstawie. Nie zaraz, jednak ustawiła się, kiwnęła się jeszcze kilka razy i chrupała, aż szatan ją mocno przycisnął i, dokazawszy ostatniej próby, zmalał znów do dawnego swego wzrostu.
— A cóż, mistrzu — rzekł — jak ci się zdaje?