— Niech mi da pieniędzy!
— Niech mego męża wskrzesi!
Niespokojna to była noc w Bydgoszczy i mało kto zasnął przed świtem; niespokojność opanowała wszystkich i nikomu skleić powiek nie dawała.
Nazajutrz rano gospoda była pełna i drzwi alkierza, w których był mistrz, oblężone, ale Twardowski, nie w humorze radzenia, wyszedł kominem, i usiadł na dachu, aby odetchnąć nieco świeżem powietrzem. I tu go przecież spostrzeżono, poczęto wołać ze szystkich stron, wzywać, prosić i krzyczeć, aż ubłagany, nareszcie zszedł do izby i kazał drzwi wszystkim potrzebującym rady otworzyć.
Naówczas to trzeba było wiedzieć, jak się tam ludzie cisnęli, co to była za wrzawa, jaki ścisk. Starzy i młodzi, wszystkich stanów, wiar i obojej płci, przychodzili — jedni w nadziei pomocy, drudzy dla ciekawości.
Twardowski przypuszczał ich do siebie z kolei.
A najprzód wcisnęła się stara baba bez zębów, o kiju, z różańcem w ręku, książką pod pachą, z pręgą fijoletową na nosie, od ucisku częstego okularów zostawioną, oszarpana i obłocona. Ta, wdowiego czepca podnosząc nieco, odezwała się chrapliwym głosem:
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/085
Ta strona została skorygowana.