Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/096

Ta strona została skorygowana.

nad swymi dziewięcią szelążkami; a tak nimi zdawał się zajęty, że oka nawet nie zmrużył, ciała nie wyprostował na chwilę, nie obejrzał się, nie odetchnął, włosów spadających mu na oczy nie odgarnął — liczył tylko a liczył.
— A! — rzekł dyabeł — trzeba mu trochę przeszkodzić.
To mówiąc, wlazł do izdebki kominem, siadł w kącie i zaczął hukać głosem sowim.
Wzdrygnął się szlachcic, ale liczył dalej. Potem bies zakrzyczał piskliwie, jak niemowlę u piersi. Szlachcic stał się blady jak chusta, ale swego nie porzucił. Nagle oderwał szatan kawał dachu nad głową jego i rzucił go w ogródek z hałasem i chrzęstem wielkim; na stół i wkoło szlachcica posypały się śmiecie, słoma, drzazgi; szlachcic nie wstał i nie ruszył się, ale z jego twarzy widać było, że prawie konał ze strachu. Uspokoił się potem szatan chwilkę i znowu z kąta, udając śmiech starej baby, wtórował nim jednostajnemu szlachcica powtarzaniu.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć. Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Po chwilce znowu dyabeł, machnąwszy ogonem, świeczkę zagasił; chciwiec, choć po ciemku, liczył jednak ciągle bez omyłki.
— Uparte stworzenie! — rzekł bies, zapalając znów świecę — umiera ze strachu, a swoje robi.