Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/097

Ta strona została skorygowana.

Zapalenie nagłe świeczki nie uczyniło wrażenia na liczącym, który ani się zająknąwszy, kontynuował.
Prawie tak całą noc, przyglądając się szlachcicowi, przepędzili; szatan dnia czekał, na samem już prawie świtaniu, wymęczywszy dobrze chciwca, podszedł pod okno i, szyderskiego dobywając głosu, rzekł nagle:
— Hej! panie Bartłomieju, a nie omyliliście się czasem, aby raz?
— Nie! — odpowiedział szlachcic.
— Liczcież dalej — rzekł szatan.
Szlachcic do pieniędzy znowu, ale zapłonął cały, bo był już zapomniał, na czem stanął; przewracał szelążki po desce, bełkocząc niezrozumiale, język mu się mieszał, drżał coraz gorzej ze strachu, widząc przepadającą całonocną pracę i lękając się zapowiedzianej srogiej jakiejś kary. Powtarzał z wlepionemi w ziemię oczyma:
— Dwa, trzy,cztery — ale nieśmiało, urywano.
Dyabeł śmiał się pod okienkiem.
— Mościpanie — rzekł po chwilce — zbiliście się z tropu. — Zaledwie to wymówił, zatrzęsła się pusta chata i ze wszystkich stron nalecieli do niej dyabli. Ten z kijem, ten z cepami, ów z pięścią, ów z ożogiem, inny z łopatą, wpadli na grzbiet szlachcica, który jak nieżywy padł pod