Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

— No, no, idźcie tylko po konia na miasto.
Stało się, jak chciał Maciek, który w głowie powtarzając nieustannie wszystek porządek ostatniej roboty, niedawnej jeszcze i dobrze mu przytomnej, poszedł po słoiki i po flaszki, a dworzanin pośpieszył po konia. Zabrawszy, co było potrzeba, wsiedli i pojechali.
Nad wieczorem stanęli w zamku pana starosty.
Stał on na wzgórku piaszczystym i wyniosłym, a nad okolicą panującym. Otaczał go mar i głęboka fosa, po rogach sterczały baszty okrągłe, zwane rondele, nakryte śpiczastymi daszkami. Tam i siam przedarte w murze długie okna dla hakownic i śmigownic, inne dla większych dział służyły.
Wśród wałów i murów stały w części czerwone, w części szare zabudowania zamkowe, których tylko nierówne kominy wyżej muru okólnego wznosiły się. Pod zamczyskiem rozpościerało się miasteczko, złożone z chałup mieszczańskich i kilku żydowskich wpół murowanych domostw. Wpośród nich płynęła brudna rzeczułka, nad którą kołysały się biedne, poobcinane wierzby.
W rynku mieściny była drewniana stara cerkiew, osadzona drzewy, czerniejąca zdala, za nią na wzgórku bielał parafialny kościołek. Z poza