kręcił się, wołał, szukał, dmuchał i chuchał, byłby dał i swoją, gdyby mógł.
Trup pana starosty leżał odmłodzony i świeży, ale bez duszy. Męczył się ciężko Maciek i biedował dni kilka, aż widząc wreszcie, że nic z tego być nie może, postanowił już uciekać. Poznali wszakże słudzy po skłopotanej minie, po przeciągniętej nad obietnicę i zakreślenie czasu robocie, że licho w niej jakieś być musi. Tak pilna straż ściśle otaczała zamek, że się wymknąć nie było podobna.
Gdy się go dopytywano, kiedy się robota skończy, odpowiadał zawsze: — Jutro — posyłał po nowe zioła, składał zwłokę na to lub owo — nie było już nadziei, chyba w ucieczce.
— Licho mnie spokusiło wdać się nie w swoje — myślał — siedziałbym był lepiej spokojnie. Te tysiąc złotych przyjdzie mi samemu gardłem zapłacić.
Ciężko mu tedy było na sercu i, nie widząc już żadnego ratunku, chybaby się cud nad nim pokazał, sposobił się na śmierć. Jednego wszakże wieczora, gdy się słudzy pospali, wymknął się jakoś z zamku i dopadł bramy, która nie pilnie była na on czas strzeżona, przesunął się przez most, wyleciał w pole; ale nieprzytomny, co się miał ukryć gdzie, w bok uskoczywszy, poszedł drogą. I to go zgubiło.
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/132
Ta strona została skorygowana.