Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

Szlachcic się przeżegnał nieznacznie, a szatan zakrztusił.
— No! no! więc zgoda — rzekł szatan. — Już ja karczmę dokończę. Zapłaty nawet za to nie chcę żadnej, tylko jednej rzeczy się od waszmości domagać będę.
— No — radbym wiedział, czego za to zechcesz? — wybąknął szlachcic, oglądając się bojaźliwie.
— Śmiesznej rzeczy — odpowiedział szatan — małej rzeczy! będziesz się waszmość śmiał, gdy mu to powiem, ale mnie chodzi o osobliwszy zakład.
— Cóż to takiego! tobie o zakład chodzi?!
— Dozwolisz mi karczmę nazwać, jak zechcę.
— Ho! a na cóż to tobie? Ja jej imię już dałem, zowie się Nowinka.
— Mnie chodzi, jak rzekłem, o zakład; nazwę ją po swojemu, a za to skończenie nic waszej miłości kosztować nie będzie.
— Jakże ją nazwiesz?
— Jak mi się podoba.
— Przecież trzeba, żebym o tem wiedział, abyś mi w tem jakiego urągowiska nie uczynił, albo na ludzki ze mnie śmiech jej nie przezwał.
— O to się waszmość nie bój, nazwę ją bardzo pięknie — tak, jak się zowie najsławniejsze w świecie miasto.