wił się mistrz i szukał oczyma chorego napróżno. Wtem z alkierza wysunął się znajomy szatan z cyrografem w ręku, uśmiechający się i wesoły.
— Co ty tu robisz? — zawołał mistrz.
Szatan w milczeniu podsunął cyrograf i rzekł poważnie, powolnie, patetycznie:
— Ta karczma — Rzym się nazywa!
Twardowskiemu na te słowa w głowie się zakręciło, zaszumiało, splątało. Rzucił się naprzód do drzwi — drzwi były zaparte, okien strzegli dyabli rojami, komin starym dyabłem zatknięto umyślnie. Wszelkie ostrożności przedsięwzięto, niepodobna się było wymknąć. Nie stracił jednak Twardowski przytomności, i w tej chwili ujrzawszy w kołysce ledwie półroczne dziecię szynkarki, pochwycił je w mgnieniu oka na ręce i dopiero odetchnął.
— Ha! — zawołał — sądziłeś, psi synu, żeś już mnie złapał! Poczekasz ruski miesiąc. Nie możesz mnie porwać z tem dzieckiem: ono jest chrzczone i bez grzechu.
— Co? co? — syknął szatan.
— Tak! porwać mnie z tem dzieckiem nie możesz — ani się nawet mnie dotknąć.
— Tożem głupi, jak bydlę — rzekł szatan — żem je tu zostawił!
I uderzył się pięścią w czoło.
Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/153
Ta strona została skorygowana.