lekcyom... Jestto — dodała, — na uniwersytecie moim wolny słuchacz...
Uniwersytet ani na chwilę z głowy jej nie wychodził.
— Ileż pani masz godzin lekcyj na mieście? — zapytałam.
— Ośm.
— Ta więc, z temi dziećmi, jest dziewiątą.
— Naturalnie. Ośm a jeden to dziewięć!
Kiedy z towarzyszką moją żegnałyśmy pannę Antoninę, dzieci ośmieliły się już zupełnie i były w pokoiku jej, jakby u siebie.
Dziewczynka, wspinając się na palcach, ściągała z komody elementarz swój i zeszyt, zakreślony grubemi kreskami, chłopak czyścił łupkową tabliczkę, a maleństwo, wdrapawszy się na taboret, z podniesioną głową i otwartemi usty podziwiało kwitnącą pelargonią. Jakież było zdziwienie nasze, gdy na schodach spotkałyśmy dążące w górę jeszcze jedno dziecko ubogo ubrane i jeszcze jedno i jeszcze jedno...
— Dokąd idziecie wszyscy? — zapytałam jedno ze spotkanych dzieci.
— Do panny Antoniny! — odpowiedział mi malec, który jak dowiedziałam się potem, w sklepie jakimś zajmował posadę wymywacza podłóg i roznosiciela po mieście zakupionych towarów.
Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.